Jedność ciała i duszy – bo zdrowie jest najważniejsze, reszta ułoży się sama.
Krótkie podsumowanko z ostatniego roku. W wielkim skrócie. Na szybkiego. O tym, ile Anetka musiała się nagryźć paznokci, by dojść do punktu, w którym teraz się znajduje. Nie ma już więcej bimbania się po omackowych zakrętach, widać jasną, wyraźną prostą ku celu.
Bo, żeby w życiu reszta się ułożyła najpierw musi być uporządkowane zdrowie.
Od urodzenia dużo chorowałam na różnego rodzaju zapalenia dróg oddechowych. Szpitale, sanatoria, ciocie-pielęgniarki, jedna wielka rodzina przez lata. Rodzice ciągnęli po bioenergoterapeutach, ziołach szwedzkich, okładach z ziemniaków, rosyjskich naturopatach, bicomach. Dużo tego było. Ale jak to bywa, równowaga musi być – co natura pomoże to szpital zaszkodzi.
W 12 roku życia była diagnoza na zespół nieruchomych rzęsek (PCD) i zalecono profilaktyczne solankowe inhalacje. Przestałam chorować na wieczne zapalenia płuc. Dzieciństwo się bujnęło, ale nastolatkostwo się otworzyło. Hejże rolki, skakanie w gumę, koleżanki z klatki i ze szkolnej ławy i liceum !!
Później, co było? Tatuś kazał mi intuicyjnie przestać pić mleko. Generalnie laktozę jeść. Pomogło. To było późne liceum. Na studiach przeleciałam książki o diecie zgodną z grupą krwi i stwierdziłam, że mięso faktycznie jest nietolerowane przez moje ciało. Jadałam, ale rzadziej, drobiowe schabowe (bo dobre, bo niedzielny obiad, bo białko), wołowe (bo żelazo i wapń a ja anemiczka). Innego rodzaju mięs jakoś nie lubiłam. Generalnie w domu rodzinnym było po domowemu, dużo soków warzywnych, darów z ogrodów, sadów. Ale miałam kompleksy na punkcie swojej figury, nadwaga dobijała. Jakieś diety się przewinęły, kopenhaska, sztokholmska, bikini, itd. Bez skutku, nie dla mnie. Jadałam 4-6 posiłków dziennie, no studia w rodzinnym mieście, wyjścia, itd. Piłam piwa Reddsy, zdążyłam się raz upić blue bolsem na tyle, by lekko urwał się film.
Wciąż chorowałam, ale nieznacznie, ledwo jakieś zapalenia zatok, gardła, anginy, oskrzelka, nic poważnego. Nawet mniej niż przeciętny Polak. Antybiotyk był obowiązkowy, nie było innej opcji. Ślimaczym tempem rosła wewnętrzna wytrzymałość ciała. Więcej sportu, ruchu, baseny, badminton, tai chi, rowery, ale to poważne kardio jeszcze nie było, wciąż była porażająco niska wydolność oddechowa (bo rzekome PCD).
W 2005 roku, miałam wtedy 25 lat, podczas wszczepu implantu ślimakowego wykryli mi wirusa HCV. W ciągu pół roku dostałam roczne leczenie interferonem. Ciężko je zniosłam – psychicznie (depresja) i fizycznie (jak przy chemii bywa). Ważyłam wtedy blisko 90 kg. Bo wątroba i marskość i katastrofalna przemiana materii, tłuszczu, białek, wszystkiego. Podczas terapii schudłam 15 kg. Ale wirus jak był tak był.
Dno.
W 2007 roku wyjechałam do Anglii. Za ówczesnym narzeczonym. Ku przerażeniu rodziców. Bo ja chora i oddychanie i wątroba i głucha i w ogóle obcy facet jakiś i tak daleko. W czasie małżeństwa nie zwracałam uwagi na jedzenie, jadałam wszystko, słodkie, mięsa, alkohole czasem, nie miałam zielonego pojęcia o zdrowym odżywianiu się. Ale mleka nie piłam. Pracowałam przez dłuższą chwilę w fabryce wegetariańskiej Lindy McCartney i poznałam dużo nowych możliwości smakowych. Na bazie soi, cóż, ale już sam fakt, że alternatywa jest dużo rozjaśnił.
Klimat w UK jest łagodny, coraz rzadziej się przeziębiałam, zaczęłam unikać szczepionek na grypę, źle je znosiłam. Zapisałam się do angielskiej fundacji PCD, do kliniki hepatologii w Cambridge. Znalazła się praca na stałe, w chłodnym miejscu. Bardzo mi to pasowało, uodporniłam się sporo. Ale jadłam też dużo słodyczy, by mieć energię przez 12 godzin w fabryce. I grzałam jedzenie w mikrofali. To co eksmąż to i ja. A waga stała w miejscu.
Później ciężki rozwód. I wykaraskanie się z gruzów. I się jakoś dziwnie obudziłam. Sięgnęłam po książkę dr Cabot. Z dietą oczyszczającą wątrobę. I zrobiłam zeszyciki z przepisami i całą dietę rozłożoną na trzy miesiące. Codzienne soki na czczo i ciepła woda z cytryną. Mięso drobiowe, ale rzadko. Posiłki trzy razy dziennie. Zero cukru, nabiału. Pasowało mi to bardzo. Schudłam kilka kilogramów, ustąpiły kobiece dolegliwości, cera mi się poprawiła, próby wątrobowe się mocno obniżyły, miałam w końcu płaski brzuch. To były bardzo fajne miesiące babrania się w kuchni, odkrywania smaków, wertowania przepisów, szukania przypraw, eksperymentowania. Znalazłam swoją pasję.
Do dziś kocham jeść, kocham gotować, kocham oglądać programy kulinarne, kocham odkrywać smaki w różnych częściach świata. Więc dlaczego mam się tej radości wyrzekać?
Przez kilka kolejnych lat nic się wielkiego nie działo. Codzienna szklanka z cytryną zostały, soki, ale rzadziej. Sałatki owocowe na śniadanie też działały cuda – nie miałam ochoty na słodkie za dnia. Wróciłam do grzechów jedzeniowych, ale już nie przesadzałam, zrobiłam z tego święta, nie codzienność. Zajęta byłam dochodzeniem do siebie, naprawianiem swojej kobiecości, podróżami, nowym, samotnym życiem na emigracji. Wszystko było stabilne. Czasem trafiałam na pogotowie, bo się dusiłam w nocy, teraz wiem, że to po prostu zaflegmienie dróg oddechowych. Zapisałam się do fitness klubu, by nauczyć się biegać, ale nie szło, dusiłam się. Uznałam, że to jeszcze nie ten czas.
W 2014 roku zaczęły się moje problemy ginekologiczne. Dwa lata później histerektomia poprzedzona licznymi sterydami hormonalnymi. Przytyłam na tych lekach 10kg. Na jedzenie w dalszym ciagu nie zwracałam większej uwagi – bawiłam się dalej, piekłam wynalazki, odnawiałam stare przepisy. Jakby ktoś powiedział – spałam jak typowa grażyna.
Histerektomia w 2016 roku obudziła mnie całą. Różnie można to interpretować pod kątem metafizycznym & ezoterycznym. Ale od tego czasu zaczęły się dziać rzeczy niezwykłe. Wydawać by się mogło, że skończyłam „pracować” a zaczęłam „odpoczywać”. Pierwszy rok był czasem rekonwalenscencji, chodziłam wtedy nałogowo na siłownię, kilka godzin codziennie, przez pół roku. Zaparłam się, by biegać, pokonać PCD. I się udało. Z siłowni przestawiłam się na bieganie na powietrzu. Zrobiłam na zewnątrz pierwszą piątkę, pierwszą dziesiątkę, pierwszą piętnastkę. I to zimą. Spinałam się na efekty, chciałam więcej, szybciej, muskularniej. Odkrywałam też swoją duchowość, wyjątkowość, kosmosy. Ale to inna bajka.
Wiosną 2017 roku siostra z odległej Kanady przysłała mi smsa, który zmienił całe moje życie. Weszłam w to. Pierwszy vega-test w Polsce pokazał prawdę o stanie mojego zdrowia. Zaawansowana kandydoza, pasożyty, grzyby, alergie, uszkodzone, zablokowane organy, lista była długa. Przejęłam się tym i natychmiast odstawiłam wszelki gluten, laktozę & kazeinę, cukier. Pierwsze miesiące były straszne, zrozumiałam, że pszenica i cukier to narkotyki i działają na mózg, nie na potrzeby ciała. Mimo, że cukru w domu jakoś nigdy nie miewałam, to słodycze jadłam. Przeszłam na weganizm. Z jajami i rybami i miodem. Schudłam kilka kilogramów, stosowałam dłuższe przerwy między posiłkami, zazwyczaj to były 1-2 posiłki dziennie. Czułam się świetnie i lekko.
Jesienią poznałam jeden blog Pepsi Elliot, w którym nabyłam potężnej wiedzy o ludzkim ciele i zdrowiu. Próbowałam wielu rzeczy na sobie, eksperymentowałam, sprawdzałam, analizowałam, słuchałam ciała. Ale nie byłam restrykcyjna. Jestem na to za leniwa. Zaczęłam pić zielone szejki (chlorella, spirulina, jarmuż, konopie, itd). Nie wiedziałam, że one wychładzają a ja pracuję przecież w chłodnym miejscu i muszę mieć ciepło i energię. Odstawiłam mikrofalę w pracy i zmieniłam styl jedzenia na bardziej sprzyjający. Koleżanki zazdrościły mi zdrowych, kolorowych lanczów.
W październiku pojechałam na szkocką wyspę Skye. Ekstremalne warunki. Zimno, deszcze, wichury. Rzuciłam w kąt witarianizm, piłam piwo, jadłam snikersy, glutenu dużo. Wiedziałam, że nie powinnam, że to złe, że be, ale pocieszałam się, że to tylko jakiś czas i wrócę do siebie i swojej rutyny. Źle się czułam psychicznie stresując się stylem jedzenia w takich warunkach.
Jesienią też, poszłam do pani Kasi, na inny biorezonans (F-scan). Wyszło tam wszystko, wszystkie niedobory, braki, zawirowania. Długa lista zaleceń. Na początek – gorzkie zioła i zakwaszanie żołądka. Bo nie trawiłam surowych warzyw, miałam niezdrowo wzdęty brzuch. Ciało było zniszczone okresem okołooperacyjnym. W ogóle było zmarnowane i zmęczone całą przeszłością nafaszerowaną szpitalami i stresem. Ona kazała mi odstawić witarianizm, bo już z lekka przechodziłam na to. Wyczuwała intuicyjnie, bez maszyny, że byłam wychłodzona i wylękniona. Ja? Przecież bez strachu taka, czego tu się miałam bać? A zielone szejki mi służą, ciało jest ich głodne, swoje lepiej wiedziałam. Ale konsekwentnie stosowałam się do zaleceń pani Kasi wg swoich możliwości i potrzeb.
Kolejne wizyty u niej odkrywały coraz więcej – analizowało się różne przyczyny, rozjaśniało i wyjaśniało. Głuchota? „To grzybica, wyleczalna„. Napraw ciało, słuch wróci. Larwy w oskrzelach? Aa, to stąd tyle chorowałam? Bo płuca i oskrzela zaflegmione i zagrzybione antybiotykami a to pożywka dla pasożytów. Żołądek niedokwaszony? Dlatego nie trawisz soków już, dorzuć do szklanki z cytryną kurkumę, ocet jabłkowy. Wątroba? Jest otłuszczona, ale mało. Coś siedzi tam, blokuje. „Skup się Anetka na swoim gniewie”. Jakim gniewie znowu??
Oj, jak ja jeszcze wtedy mało wiedziałam o sobie.
Zimą przyjechał do mnie Mr A. Przypomniał mi „moje jedzenie” – ciepłe posiłki, których tak bardzo łaknęłam. Ale w dalszym ciągu to nie było „moje” tak do końca. Nawet styl życia, przeprowadzka na zimną Szkocję, dobrze, że się nie udało. Wraz z jego odjazdem po dziesięciu latach zwolniłam się z huty, która wtenczas stała się zestresowaną lodówką. Marzłam tam.
I za radą kogoś bliskiego, w czerwcu zdecydowałam się na przymusowy urlop, który trwa do dziś. Urlop od wszystkiego co daje mi stres i każe za czymś gonić, robić, spełniać czyjeś oczekiwania.
Bez problemu znalazła się praca idealna pod moje warunki, ułożyło się wszystko pod tym kątem. W lipcu pojechałam znowu do pani Kasi, i tym razem byłam już gotowa na suplementację witaminami z grupy B. I idąc za tą powyższą dobrą radą – odstawiłam wszystko – witarianizm, szejki, zasady niełączenia pokarmów, itd. Wszystko rzuciłam w kąt. Rzuciłam też blog Pepsi, przestałam z nią rezonować. Jej książka „Leczenie dobrą dietą” została i korzystam.
O efektach kuracji witaminami B (i nie tylko, bo jeszcze cynk, homocysteina, kwas foliowy) możecie poczytać w paru miejscach na moim blogu.
Tegoroczne lato było piękne, gorące. Kilka razy w tygodniu jeździłam nad morze lub do kumpeli na ogrodowe zoo. Wygrzewałam się pod znienawidzonym dotąd słońcem (bo ja miłośniczka północnych klimatów). Wygrzać się nie mogłam. Zabolało, jak mocno moje ciało było wychłodzone witarianizmem i, że pani Kasia miała rację. Wróciłam do pszenicy, i zauważyłam, że na obecną chwilę świetnie toleruję właśnie pszenicę niż wszelkie bezglutenowe mąki. I kupuję dobrą, włoską organiczną mąkę, z której często robię pierogi lub piekę różne wynalazki. Wróciłam też do swoich ukochanych makaronów włoskich, kupowanych w tikejmaksie. Jadałam lody, ryby z czipsami nad morzem, piłam wino z rodzicami, strułam się serami w Holandii, przestałam sobie odmawiać czegokolwiek. Nie biegałam, bo za gorąco było, nie ćwiczyłam nic a nic, leżałam całymi dniami albo na plaży albo u kumpeli, albo w kinach, albo pod kocykiem na netflixie, oglądając zaległe filmy i seriale. Nie żałowałam sobie niczego.
Nuda do bólu, do zarzygania.
Przypomniałam sobie, że zbyt kocham życie, bym mogła sobie czegokolwiek żałować.
Jesteś hedonistką, sybarytką, Anetka!! Należy Ci się wszystko co najlepsze dla Ciebie, i to według Ciebie, nie według innych!!
W moje urodziny poznałam zacnego Janusza, który nie ma nic wspólnego z ezoteryczną duchowością. On mnie widzi jako kobietę, widzi moje potrzeby i widzi mnie samą. Przyszły też wyniki z londyńskiego szpitala, które wykluczyły PCD. Wypisałam się z listy oczekujących na leczenie wirusa HCV w Cambridge. Wszystko powoli i samoistnie ode mnie odpada.
Wiecie, dwa tygodnie temu byłam na kontroli u pani Kasi. I byłam zaskoczona, zaszokowana… W ciągu tych dwóch miesięcy moje ciało wydobrzało dużo szybciej, niż w ciągu całego ostatniego roku bimbając się na tych witarianizmach i szejkach.
Wszystko się normuje, niedobory znikają w mgnieniu oka. Znikła mi nietolerancja na gluten (ale dalej unikam soi i kukurydzy, to już bez spiny, po prostu nie wpada mi to w ręce), oraz alergie na trawy i kurz. Mój brzuch nie jest już niezdrowo, nieregularnie wzdęty. Nawet jak dużo zjem, jest napęczniały, owszem, ale jest płaski, równy. Nie mam żadnych pasożytów, robaków, grzybów, wirusów, bakterii, nic. Wątroba jak nówka, ino jeszcze coś tam marudziła po zatruciu holenderskim (odwalona terapia wewnętrznego dziecka, to ten gniew!)
Jestem czysta. Jestem zdrowa. A przynajmniej już na właściwej drodze do tego.
Reszta to tylko konsekwencja. Następna kontrola w listopadzie. Gorzej nie będzie 🙂
Jak teraz jem?
Cukru nie mam dalej w domu, nie używam. Na śniadanie jadam owoce, owsiankę z owocami, ale też zjem croissanta czy tosty z serem bez laktozy. Lub zimną pizzę z poprzedniego wieczoru. Przejrzałam jeszcze raz ajurwedę i przyklasnęłam – typ kapha z pittą pasują do mnie jak ulał, jestem typem ciepłej kobiety i tego mam się trzymać – ciepłe, rozgrzewające posiłki musowe! Kiszonki często, kefir z grzybków tybetańskich. I intuicyjnie 1-2 posiłki dziennie. Nie jadam regularnie. Wczoraj w kinie jadłam popcorn przed 21.00. Dziś śniadanie pominęłam, nie miałam potrzeby. Żarcia z puszek nie tykam. Fastfudów również nie. Została tradycyjna szklanka z cytryną, octem jabłkowym i kurkumą na czczo. Woda z MSM & kwasem L-askorbinowym & kolagenem (świetnie wyrównuje cellulit). Woda z chlorkiem magnezu. Ale wzruszam ramionami, jak czegoś nie wypiję, lub zapomnę zjeść. Nie trzymam stricte się rutyny. Mam pracę bardzo fitnessową i ciało przez kilka godzin niemal codziennie jest w ruchu. Nie ćwiczę codziennie, rozciągam się, kiedy mam potrzebę. Ważę w granicach 67-70kg przy wzroście 172cm. Mam krzywe i długie nogi i mam to gdzieś. Nie mam mięśni ani talii osy. Ja tam siebie akceptuję i już nie dążę do ukochanych 60kg.
Miesiąc temu poszłam biegać, po raz pierwszy od stycznia. Bo padało i nie wiało. Bez problemu zrobiłam 15km. Czym się tu jarać? To było dla mnie, nie dla innych.
Całe lato wisiałam w próżni, żeglując po bezkresach, szukałam swojego lądu. Ląd znalazłam już, teraz się rządzę na nim, moszczę się, robię komfort dla siebie, i tylko dla siebie, pode mnie. Przyjdzie czas, że zbuduję przystań dla przyjezdnych, później port dla większych statków. Swoje imperium.
Ale jeszcze nie teraz.
Najważniejsze było zdrowie. I odpuszczenie, znalezienie równowagi w ciele i duszy.
Bo intencje ciągle są ważne, prawo przyciągania działa. Nie masz w sobie poczucia winy, nie karzesz się, nie katujesz, to co Ci się może stać? Ja też musiałam się tego myślenia wyzbyć, przestawić je na kwestię żywieniową a nie ludzkich relacji. Każde jedzenie, które jesz ma intencję, którą TY i TYLKO TY SAM mu nadajesz. Czy to będzie strach, bo złe, bo gmo, bo matrix, ciało to odczuje i przyjmie, czy to będzie przyjemność bez poczucia winy? Ty wybierasz.
Wrzucę cytat jednej czytelniczki z maila:
„(…) spoko, nachodzi mnie czasem tylko taka refleksja, że skoro jesteśmy takimi ludzkimi ćpunami (wg Campbella) i schodzimy tu ponownie bo to zdobywanie doświadczeń jest takie fascynujące,( bo jeszcze się nie najedliśmy pizzy wystarczająco i nie urodziliśmy syna itp), to po kiego grzyba ta cała asceza, reżim żywieniowy i każdy inny. skoro to gra. to po co się tak spinać. odmawiać wszystkiego. w imię czego? no chyba że doświadczenia ascezy właśnie..”
Btw: Książki w myślach się pojawiają, spisy treści się piszą, ale jeszcze czuję, że jeszcze nie ten czas. Że jeszcze muszę mieć trochę tego czasu dla siebie.
Anetko, tak dobrze mi się ten twój wpis czytało, że przeczytałam go od razu 3 razy!!!. Jest super!!!
Ucieszyłam się, że wcale tak całkiem źle nie robię nie zawracając sobie głowy teorią niełączenia i łączenia pokarmów.
Tak miło przeczytać, że Tobie wszystko się układa. To takie budujące i dodające skrzydeł patrząc i słuchając tego co dzieje się dookoła. Super Anetko!!! Głowa do góry, pierś do przodu i idziesz zdobywać świat .Życie jest piękne 🙂
Natomiast do przerobienia przez siebie muszę sobie wsiąść do serca twoje słowa o intencjach i przyciąganiu.
Miłego wieczoru,
Dziękuję słonko :)) Pewnie, że nie warto, organizm sam najlepiej wie, pamięć komórkowa swoje robi, gdzieś już o tym pisałam, chyba w poście o witarianizmach, że są beee :)))
Tych intencji trochę ciężko się „nauczyć”, przychodzi to z czasem i z większą świadomością swojego myślenia. Dasz radę 🙂 nic na siłę!
Anetko,jesteś dzielna i taki smaczek Ci się należy! Coś się zaczyna kręcić :)) Trzymam kciuki !
Miłego wieczoru
Hehe 🙂 jasne, że mi się należy za tę całą przeszłość ? a jak!! :)) Dziękuję i tulę 🙂
Anetko.
Przeczytałem,dowiedziałem się bardziej o Tobie.
Zawsze Cię podziwiałem,odkąd poznałem(dzięki Marcinowi,tego psychola kochanego) Twoje podejścia do życia i zapał
Podziwiam Cię do dziś i wypominam niektórym ludziom(oczywiście słyszącym),że istnieją ludzie głusi, co bardziej ogarniają życie,pisownie,itp…od słyszących (zawsze gdy to powiem, jesteś w moich myślach.Żeby nie było,często tego aż tak nie jest więc luz tam,ok ? )
Podziwiam Twój wkład to co robisz,to co chcesz tu uwiecznić, że faktycznie jedzenie może wpłynąć aż tak na życie.
Pozdrawiam 🙂
Chwilę mi zajęło o jakiego Marcina ukochanego nam chodzi, ale jasne, Wy moje dzieci, zapatrzone we mnie :)) Ten psychol odwala świetną robotę i cieszy mnie to autentycznie.
Dziękuję Tomeczku za komentarz tutaj, nie spodziewałam się 🙂 tyle lat a tu taki zonk :)) miłe 🙂
Ja nie pozdrawiam, ja swoje dzieci w czoło całuję 🙂
Rzuciłaś kochana światło, nowe, aczkolwiek bliskie Twojemu słynnemu wyjebanizmowi (przyjęło się i u mnie :D)
Dziękuję, to co robisz po prostu otwiera umysł i oczka.
I dobrze, że tak na luzie i bez spiny 🙂
Pozdrawiam Ciepłoludku :*
Proszę bardzo 🙂
Cieszę się, że trafiło i cieszę się, że wyjebanizm przeszedł na Ciebie też :))
Ściskam mała :*
Świetny ten Twój wyjebanizm x uwielbiam ? Anetka? A jaką książkę o ajurwedzie polecasz?
Dziękuję Werka 🙂
W Anglii nie mam dostępu do namacalnych książek więc nie wiem, nie znam się, a tyle tego jest, że internety spokojnie wystarczą. Jak ustalisz sobie swój typ doszy w kilku testach to mniej więcej będziesz wiedziała co Ci pasuje. Plus własne doświadczenia. Mój typ figury & upodobań nie jest przystosowany do witarianizmu. I dobrze, zupa z kiszonej kapusty czeka dziś wieczorem <3
A czemu sie obrailas na pepsu?
Skąd taka myśl? Nie, obrażanie się nie jest w moim stylu, nie umiem nawet czegoś takiego. Obrażają się tylko ci, którzy mają jakieś oczekiwania względem danej osoby i potem się okazuje, że ta osoba nie daje im tego. Na internety wchodzisz na własną odpowiedzialność i na własną odpowiedzialność wchodziłam na blog Pepsi, nie przywiązując się do niej. Bo to blog jeden z wielu.
Po prostu przestało mi tam się podobać, niczego nowego się nie dowiaduję już, co mam udzielać się tam na siłę, potakiwać, potwierdzać? Czytam tylko czasem arty o zdrowiu.
Hej kochana ! 😀 powiem Ci, że z tym jedzeniem u mnie podobnie było jak u Ciebie i z blogiem Pepsi, aż trafiłam na książkę „Odchudzanie i prawo przyciągania”. Otwiera oczy totalnie. Ja zrozumiałam, że wcale nie muszę jeść tylko roślin, żeby być zdrową i wyglądać pięknie, tak jak chcę. To właśnie to o czym mówisz – sami nadajemy sobie intencje, jak są wyrzuty, że po tym a tamtym przytyje, to tak się dzieje bo nasze atomy słuchają naszych oczekiwań a do tego te emocje jakie wtedy czujemy i wyobrażenia o sobie i gotowe ! Mamy nadwagę z powietrza a chudniemy jak się naczytamy o raw, bio, owocowo. A to może być tylko czyjaś sugestia i czyjeś wejście w to, nie musi to być nasza prawda. Piękny wniosek z książki – można jeść co się tylko chce! 😀 tylko trzeba sobie to robić totalnie na luzie, jak te laski co wyglądają jak modelki, cera luks idealna, a na śniadanie 7days i kawa, na obiad burger z galerii, wieczorkiem wino z kolezankami i paczka Michałkow 😀 polecam książkę bardzo, bardzo, bo wbrew pozorom nie jest tylko o odchudzaniu 🙂
Gorące pozdrowienia dla Was !
Anetko, super, że wróciłaś :*
Hej :)) Dzięki za ten komentarz, już książkę ściągnęłam i będę czytać, idealnie się wpasowałaś w mój rytm czasu/myślenia :)) Mam nadzieję, że coś w tej książce będzie co więcej rozjaśni i bardziej dopomoże, dobije bardziej te „tuczące” myślenie 🙂 Jejku, dziękuję!! 🙂 :***
Cieszę się, daj znać Kochana co o niej sądzisz, jakie przemyślenia po przeczytaniu 🙂 oczywiście jeśli będziesz miała chwilkę i ochotę 🙂
Ściskam ??
Oczywiście, dam znać 🙂 jak nie tu to w mailu do Ciebie 🙂
ja się totalnie zafiksowalam na zdrowym jedzeniu i suplementacji. Chociaż widzę, że nic mi to nie pomaga (jestem bardzo chora na płuca), to z uporem maniaka uważam, ze jak będe restrykcyjnie podchodzić do mojego jedzenia, to sie uda. Udało mi sie totalnie wycieńczyć, płuca w coraz gorszym stanie. Teraz jestem w czarnej rozpaczy, bo nic mi na te płuca nie pomaga. Oprócz tego wzrosło moje poczucie winy, ze źle się odzywiam (zarzucilam wskazania Pepsi). I generalnie widzę, ze zafiksowałam się na zdrowym trybie życia i jestem już w tragicznym stanie psychicznym. Moim bóstwem jest zdrowy styl życia.
Ano, totalnie wsiąkłaś w te wahadło zdrowego jedzenia. Za dużo strachu a organizm przyjmując pokarm ze stosowną intencją doprowadził się do przykrego stanu. Nigdzie nie może być strachu, ciało pamięta…
Przykro mi, ale nie jesteś jedna i ciągle masz przed sobą szansę na zmianę siebie i jakości codziennego życia:)